Gidle, uzdrowienie po wypadku

Kości czaszki męża były połamane i przemieszczone,
a półkule mózgowe przesunięte


Matko Boża Gidelska – mówi Barbara Ptach – z całego serca dziękuję Ci za uratowanie życia mojego męża. Przyjechaliśmy dzisiaj, by złożyć osobiste podziękowanie. Od wypadku minął już prawie rok, a my codziennie dziękujemy i opowiadamy o tym uzdrowieniu, by jak najwięcej osób mogło usłyszeć nasze świadectwo.

Do Matki Bożej Gidelskiej pielgrzymujemy od wielu lat. Kiedyś robiłam to z dziećmi, a od dwóch lat pielgrzymuję z mężem. Z Gidel zawsze zabierałam do domu winko Matki Bożej z myślą, że gdyby kiedyś zaszła potrzeba, będę mogła prosić Pana Boga o cud. Nie przypuszczałam, że to się stanie w 2005 roku.

W dniu 12 października mój mąż Stanisław uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Spadł z drabiny z wysokości ok. 3 metrów, uderzając głową w betonowe schody i żeliwną drabinę, która się osunęła. Obrażenia były tak poważne, że lekarze nie dawali mu żadnych szans. Stłuczenie mózgu i pęknięty kręg szyjny, połamane kości czaszki z przemieszczeniem o ok. 1 centymetr, półkule mózgowe przesunięte w okolicę płatów czołowych – wszystko to musiało spowodować, zdaniem lekarzy, trwałe skutki. Jeszcze tego samego dnia wykonałam wiele telefonów do rodziny i znajomych z prośbą o modlitwę. Mąż leżał na OIOM–ie nieprzytomny, a ja czuwałam przy nim i codziennie wraz z całą rodziną modliłam się do Matki Bożej Gidelskiej o uzdrowienie. Każdy dzień zaczynałam od znaku krzyża, który robiłam ma czole męża palcem umoczonym w cudownym winku. Mówiłam: „Stasiu, przyszła do ciebie Matka Boża”.

Gdy po dwóch dniach pojawił się krwiak na mózgu, moja wiara ani na chwilę się nie zachwiała. Jeszcze goręcej modliliśmy się do Matki Bożej. Operacja krwiaka udała się, a po ośmiu dniach mąż się przebudził. Jednak cała prawa strona ciała była sparaliżowana. Okazało się też, że nie mówi
i nic nie pamięta. Znowu zawierzyłam wszystko Matce Gidelskiej. Lekarze mówili, że mąż będzie mógł opuścić szpital najprędzej za trzy miesiące po długich i kosztownych rehabilitacjach – na wózku inwalidzkim. Modliliśmy się więc jeszcze goręcej.

Ku zaskoczeniu lekarzy, mąż mój zaczął bardzo szybko wracać do zdrowia. Paraliż ustępował. Po jedenastu dniach od wypadku mąż stał już na własnych nogach. Po dwóch tygodniach wypowiedział pierwsze słowa. Gdy zaczął już mówić swobodniej, przyznał, że nas, rodzinę, poznawał od samego początku. Musiał jednak przypominać sobie podstawowe rzeczy, ale z biegiem czasu wszystko wracało do normy. Powiedziano mi, że powinnam załatwiać mężowi rehabilitację, gdyż przez długi czas będzie wracał do pełni sił, tymczasem okazało się, że rehabilitacja ruchowa w ogóle nie była potrzebna. Lekarze powiedzieli: „Sama pani widzi, my nie mamy tu już nic do roboty, oddajemy pani męża do domu”. I tak mąż sam pomalutku dochodził w domu do pełnej formy. Potrzebna była jedynie rehabilitacja mowy. Jeszcze dwa dni po wyjściu ze szpitala nic nie mówił. Dzieci pytały: „Mamusiu, kiedy tatuś się do nas odezwie choćby jednym słowem?”. Chodziliśmy na zajęcia do neurologopedy, i po dwóch miesiącach mąż wszystko sobie przypomniał i zaczął normalnie mówić, rozmawiał z sąsiadami, którzy nas odwiedzali. Tak się rozgadał, że wszystko sobie przypominał. To był prawdziwy cud. Naprawdę jest za co Matce Bożej dziękować. Mąż po trzech miesiącach od wyjścia ze szpitala wrócił na swoje stanowisko pracy. Pracuje w maszynowni chłodniczej przy komputerach. Bał się, że nie będzie mógł wykonywać tej pracy z powodu braku pamięci. Tymczasem odnalazł się w tym wszystkim bez problemu i podjął pracę tak, jak to było przed wypadkiem.

Toczyłem – mówi Stanisław Ptach – wielką walkę o życie i o zdrowie. Rodzina była niejako z boku, a ja jako jedyny żywiciel miałem przed sobą jeden cel: muszę wrócić do życia, do zdrowia, do normalnego funkcjonowania. Bardzo chcę wrócić i wrócę! To, co mówili lekarze, było dla mnie rzeczą drugoplanową, najważniejszy stał się dla mnie powrót do normalnego życia, do zdrowia, do sprawnego funkcjonowania. W pierwszym okresie po odzyskaniu świadomości moim wielkim zadaniem było postawić trzy kroki o własnych siłach, zaledwie trzy kroki, tak niewiele, prawda? W szpitalu bardzo schudłem, byłem podłączony do respiratora i karmiono mnie kroplówkami. W ogóle cała ta sytuacja przerastała moje doświadczenie, gdyż nigdy w życiu w szpitalu nie byłem. Nawet urodziłem się w domu. Teraz natomiast zostałem postawiony w obliczu zupełnie innej sytuacji. Moja zawziętość była bardzo duża, walczyłem przecież o życie. W końcu lekarze przekonali się, że może nie jest ze mną aż tak źle. Na zadane pytanie: „Czy pan poznaje tę panią?”, choć trudno było mi mówić, bo oddychałem przy pomocy respiratora, odpowiedziałem poprawnie: „To jest moja żona, a to moja córka”. Potrafiłem podać także ich imiona.

W szpitalu przychodziła do mnie pani logopeda, z którą ćwiczyłem mowę przy pomocy obrazków. Obrazki te należało bezbłędnie poukładać od pierwszego do ósmego. Rzecz prosta, banalna, wydawałoby się wręcz – głupia. Przecież ja mam pięćdziesiąt lat, pracowałem na komputerze, takie rzeczy mam w małym palcu. Tymczasem okazało się, że nie, że robię błędy, bo gdy pani logopeda zadała mi podchwytliwe pytanie, w mojej głowie pojawiały się wątpliwości i szum. Jednak z biegiem czasu następowała widoczna poprawa. Wreszcie pani logopeda orzekła, że mentalnie jestem w tak dobrej formie, iż mogę spokojnie wracać do pracy.

Moja wola walki o życie i powrót do normalnego funkcjonowania była ogromna, bardzo chciałem żyć. Gdybym się załamał, opadłyby mi ręce
i powiedziałbym: no trudno, będzie jak mówią lekarze. Jednak postanowiłem wrócić i jestem dzisiaj zupełnie sprawny. Nie mam żadnych dolegliwości, głowa zupełnie mnie nie boli, nawet w miejscu trepanacji, gdzie pod czaszką znajdował się krwiak. Normalnie funkcjonuję i wróciłem w pracy na swoje dawne stanowisko. Maszyny, na których pracuję, sterowane są komputerami. Najważniejsza część pracy polega na wprowadzeniu odpowiedniego programu do danego monitora, będącego sercem i mózgiem każdej maszyny.

Wszystko to, co się wydarzyło w moim życiu, zawdzięczam cudowi wiary mojej żony. Ona potrafiła zaangażować tylu ludzi i powiedzieć im
o moim wypadku. Tego dnia, gdy zabrano mnie do szpitala, żona na rowerze jeździła do znajomych i prosiła o modlitewną pomoc, by wszyscy o mnie pamiętali. Mój stan był krytyczny, medycyna bezsilna, lekarze rozkładali ręce. W każdej chwili mogło stać się najgorsze, ale dzięki Bogu do tego nie doszło. Jestem wdzięczny żonie za jej postawę. Gdyby zamknęła się w domu i popadła w apatię, nikt by nie wiedział o moim wypadku. Ona jednak miała
w sobie ogromnie dużo siły – nie patrząc na stan mojego zdrowia, nie słuchając tego, co mówią lekarze, jeździła, prosiła, mobilizowała
i angażowała wszystkich do modlitwy.

Dziękuję Ci, Boże, za wspaniałą żonę. Za uratowanie życia jestem bardzo wdzięczny Matce Bożej, ale także i mojej żonie.

Stanisław Ptach
Gidle, 20 lipca 2006